piątek, 2 listopada 2012

dwa: pamiętasz?



Idziemy całą grupą wzdłuż zatoki Meklemburskiej. Szare chmury wiszą nisko nad wzburzonym Bałtykiem, odstraszając większość turystów. Kilkadziesiąt statków mocno przycumowanych do brzegu czeka, aż pogoda się poprawi. Chcą już opuścić port i wypłynąć na szerokie wody Bałtyku. Niestety morze nie jest dzisiaj ich przyjacielem, jak rozgniewane pluje pianą na wszystkie strony.
Po drugiej stronie, nieco bardziej w głąb lądu stoją w szeregu murowane, kolorowe kamieniczki. Gdzieniegdzie na balkonach wśród barwnych kwiatów kilka gospodyń rozwiesza pranie. Rostock tętni skrytym przed niepogodą życiem codziennym, przepełnionym rutyną.
A promenada pusta. Tylko nasza dziesiątka. I para staruszków wolno się przechadzających i podziwiających ciemne morze.
- Nudno tutaj – stwierdza Sybill, eks-fizjoterapeutka niemieckich skoczków. Przez ostatni sezon miała praktyki w ich drużynie. Polubiła się z chłopakami na tyle mocno, że razem zorganizowali wspólne wakacje,
Torsten, rosły szatyn obejmuje ramieniem dziewczynę, całując ją w skroń. Dziwne, ze są razem aż tak bardzo szczęśliwi. Ale ponoć przeciwieństwa się przyciągają.
- Idziemy coś zjeść? – rzuca Sev. Propozycja zostaje przyjęta osiem do dwóch.
Nadmorska restauracja specjalizująca się, niespodzianka, w daniach rybnych, jest przytulnym miejscem, klimatycznie urządzonym. W powietrzu rozchodzi się nieapetyczny zapach ryb pomieszany z nutka rozmarynu. Chowamy się przed porywającym wiatrem w środku restauracji. Siadam pomiędzy Richardem, a Hedwig. Freitag nie patrzy w moją stronę, skrępowany i zażenowany. Jest dziwnie między nami i to mnie przeraża.
Z drugiej strony Hedwig związuje swoje dredy w coś podobnego do koko. Chwilę później podsuwa mi kartkę z menu. Uśmiecham się do niej miło, próbując zniwelować mur, który zawsze oddziela nieznane sobie osoby. Hedwig odwzajemnia uśmiech. Lew na jej koszulce również śmieje się do mnie.
Głodna zerkam w kartkę i nieświadomie krzywię się w grymasie. W menu same ryby.
Nienawidzę ryb.
Richard także.
Zaciekawiona spoglądam w jego stronę. Chłopak z niechęcią wpatruję się w wykaz dań. W końcu zamawia sałatkę grecką, jedyną pozycję bez „rybiego odoru”. Idę w jego ślady. Sałatka Grecja jest okay. Nawet bardzo okay.
Wank zaczyna opowiadać swoje bezsensowne kawały. Wszyscy odzyskują swoje słońca i cieszą się wewnętrzną pogodą. Czarne chmury zostały nad morzem.
Podchwytuję spojrzenie Freunda i posyłam mu lekki uśmiech. Blondyn siedzi obok Ilse Wank, uroczej osiemnastolatki o delikatnej urodzie. Rozmawiają.
Uśmiecham się pod nosem, bo jest względnie dobrze. Severin flirtuje z Il, a Richard nie zmienił się całkowicie. Jest nadzieja i to mnie trzyma. Z uśmiechem nawiązuję rozmowę z Hedwig. Wiele nas łączy, co mnie bardzo cieszy.
- Tak, Kanada to wspaniały kraj. Chciałabym tam kiedyś zamieszkać z jakimś miłym karibu. – Meierówna uśmiecha się leniwie, marząc o przystojnych Kanadyjczykach, Górach Skalistych i karibu.
Dłubiąc nostalgicznie widelcem w sałatce i wybierając same pomidory, mówię:
- Kanada to na ogół chłodny kraj, a twoje reggeowe zainteresowania powinny cię raczej ciągnąć w stronę cieplejszych klimatów. Jamajka i tak dalej.
- Uh, Jamajka. – Hedwig wywraca oczami. – Muzyka i ludzie pierwsza klasa, ale, no cóż, Jamajka to nie moja bajka. Oddałam serce Kanadzie i raczej to się nie zmieni.
Kiwam w zamyśleniu głową. Hedwig jest pełna przekory i przeciwieństw, czuję to. Niby na pierwszy rzut oka wydaje się być twardą, ukierunkowaną dziewczyną w trampkach i zielono-żółto-czerwonej bransoletce na nadgarstku, ale nic bardziej mylnego. Najbliższa przyjaciółka Sybill ma skomplikowaną psychikę i nie jest osobą łatwą do przejrzenia.
Ale jest bardzo miła.
I ładna, o ile lubi się dredy. Ale kto, co lubi.
Kilkanaście minut później wychodzimy z coraz bardziej zatłoczonej restauracji i kierujemy się w stronę schroniska. Wlokę się na końcu grupy, myślami oddalona o tysiące kilometrów od moich nowych znajomych. Potrafię być duszą towarzystwa, a owszem, ale na ogół żyję raczej w swoim świecie. Ból w skrzydłach nie pozwala mi na beztroskę i uśmiech dwadzieścia cztery godziny na dobę. Maskowanie prawdziwych, negatywnych, bolących uczuć zabiera mi za wiele energii.
- Rut. – Cichy, znajomy głos wybudza mnie ze stanu zen. Spod długich rzęs patrzę się na poważną, zdystansowaną twarz Freitaga; jego obojętność, aż boli.
Sposób, w jaki wymawia moje imię – krótko, twardo, z czysto niemieckim akcentem – brzmi jak echo dawnych, dziecięcych czasów.
Richard świdruje mnie spojrzeniem. Oddycham równo, spokojnie. Nie drżę ani nie panikuję. Jestem przygotowana na wszystko. Keine Panik.
- Ja… - Brunet jest niepewny, ale nie może już się wycofać, wiemy o tym oboje. – Zastanawia mnie, co ci obiecał Freund.
Mechanicznie szukam Severin wzrokiem. Widzę go, idzie kilka-kilkanaście metrów przede mną, pogrążony w żywej rozmowie z Ilse. Jego nieśmiały uśmiech, jakim obdarowuje dziewczynę jest uroczy. Wankówna też to zauważa, bo uśmiecha się delikatnie, patrząc się na blondyna z dziwnym błyskiem w oku.
- Nic takiego – odpowiadam wymijająco. – A przynajmniej nic oprócz morza i dobrej zabawy.
- Wiedziałaś, że ja tu też będę – stwierdza Richard. – Nie wyglądałaś na zaskoczoną.
- Spodziewałam się twojej obecności, ale nie przyjechałam tutaj z twojego powodu – kłamię zwinnie, bez zmrużenia okiem.
Freitag patrzy się na mnie z uwagą. Chciałabym móc wyczytać z jego oczów całą prawdę, wszystko, co dzieje się teraz w jego sercu. Niestety jego wzrok pozostaje chłodny i nieprzenikniony; wciąż napotykam się na barierę praktycznie nie do pokonania.
Gdzie te czasy, kiedy rozumieliśmy się bez słów?
- Skąd znasz Severin? – Pyta niespodziewanie. Jego wzrok już mnie nie prześwietla.
- Poznałam go w Monachium – mówię, obmyślając w myślach jak gładko przejść do pierwszego etapu mojego planu. – Studiuję tam. Sev jest kuzynem mojej koleżanki, z którą wynajmuję mieszkanie.
- Psychologia, germanistyka czy weterynaria?
- Chemia budowlana, nie pytaj dlaczego.
Jest zdziwiony. Chemia budowlana nigdy nie pojawiała się w naszych planach na przyszłość.
Bo w przyszłości mieliśmy mieć wspólną lecznicę – on uzdrawiałby ciała, a ja dusze (ewentualnie zwierzęta). Ściany jego gabinetu miały być obwieszone moimi wierszami, a na moim biurku miała stać ramka z fotografią przedstawiającą jego sylwetkę podczas skoku.
- A jak tam Breitenbrunn?
Tak, Richard, właśnie o to chodziło, Breitenbrunn, twój dom, twoje dzieciństwo, miejsce naszych niekończących się rozmów i zabaw w dom. Właśnie tam dorastałeś, uczyłeś się mówić, chodzić, żyć, pamiętasz jeszcze?
A może Oberstdorf zdążył już cię całkowicie pochłonąć?
Dlaczego po swojej wyprowadzce już nigdy nie przyjechałeś do Bretenbrunn, do mnie? – pytają moje oczy. Ale Freitag się na mnie nie patrzy. Ma spuszczoną głowę, wzrok utkwiony w swoich silnych dłoniach, które jako jedyne zdradzają objawy wstydu, wyrzutów sumienia, zdenerwowania?
Chcę mu w tym momencie tyle powiedzieć – wyrzucić z siebie ciężar, który dusiłam w swoim sercu przez kilka lat – ale zamiast wyrzutów i pytań wydobywam z siebie neutralną, dziwnie nienaturalną wiadomość:
- Pan Bergmann został burmistrzem kilka tygodni po tym jak… jak wyjechałeś. Pamiętasz go?
Wyjechałeś bez pożegnania, DLACZEGO? – mówią moje ciemnozielone, przepełnione nieskrywanym smutkiem oczy.
- No jasne. – Freitag uśmiecha się przez sekundę tak, że robią mu się w policzkach ukochane przeze mnie dołeczki.
Nie widzisz moich spojrzeń, czy nie chcesz ich widzieć?
- To ten, który gonił nas z psem, gdy mieliśmy jedenaście lat i popsuliśmy sztuczną szczękę jego żony.
- Pamiętasz to… - szepczę cicho, pozwalając by wiatr poniósł moje słowa wprost do uszów Richarda.
Zatrzymujemy się oboje jak na komendę i w milczeniu patrzymy się na siebie bez żadnych barier, murów i wyrzutów. Na moment znów jesteśmy tymi roześmianymi jedenastolatkami włamującymi się do domu państwa Bergmann.
- Rut. – Richard wyciąga w moją stronę dłoń. Zamykam oczy, rozkoszując się swoim imieniem inaczej niż zwykle wypowiedzianym przez Freitaga. Miękko. Z nutką nostalgii i obawy.
Nadzieja, niczym motyl osiada na moim sercu i podpowiada, że wspomnienia to najlepszy sposób na Richarda. Ale ja wiem, że to jest bardziej skomplikowane, że potrzeba czegoś więcej niż garstki zatartych, wyblakłych wspomnień.
Chcę podać Richardowi dłoń, a potem mocno się do niego przytulić.
Nie mogę.
Otwieram oczy i widzę, ze obok bruneta stoi wysoki, szeroko uśmiechnięty chłopak z błyszczącymi oczami i głupkowatym wyrazem twarzy. Andreas gapi się na nas wesoło, wywijać rękami i drepcząc w miejscu. Jego nadpobudliwość tym razem mnie nie bawi.
- Rut, ale z ciebie flirciara. – Śmieje się głośno Wank. – Rano Sev, a teraz Richie. Nie spodziewałem Si tego po tobie.
Andi mówi coś jeszcze, ale go nie słucham, zapatrzona w lekko przygarbione plecy Freitaga szybko oddalające się ode mnie.
Więź wytworzona na chwilę przestała istnieć, znowu wróciliśmy do ignorowania i nieznania się.
Część, jestem Rut, kiedyś byłam twoją najbliższą przyjaciółką. Pamiętasz mnie jeszcze?
____________________________________
Na potrzeby opowiadania przeprowadziłam Freitaga do oberdorfu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz