piątek, 2 listopada 2012

cztery: nadzieja



Nie ma go.
Brutalna myśl rozrywa moje serce, gdy tylko wchodzę na stołówkę. Niepewnie podchodzę do stolika i siadam na krześle obok Severina. Wciąż mam nadzieję, wciąż liczę, że jednak przyjdzie. Ale go nie ma. Myśl ta atakuje mnie przez całe śniadanie. Boli. Bardzo. Jakaś zasklepiona rana odtworzyła się i krwawi.
- Wooody! – Pascal z jękiem opada na krzesło. Jego przekrwione oczy szukają czegoś zdatnego do picia. W końcu chłopak łapie filiżankę z kawą i duszkiem ją opróżnia. Freund protestuje, ale Bodo go nie słucha.
- Czy ja nigdy nie mogę dokończyć swojej kawy? – Mruczy pod nosem Sev.
- Więcej nie piję. – Oświadcza twardo Bodmer. – Żadnego alkoholu. Nie mehr.
- Po imprezie urodzinowej Mechlera też tak mówiłeś. – wytyka mu wesoło Andreas.
Wszyscy się śmieją. Są radośni, pełni energii i nadziei. Nie pasuję do nich, do ich światów. Mentalnie stoję na uboczu i tylko im się przyglądam. Nie śmieję się. Moje usta zapomniały jak to się robi. Zazdroszczę im. Też chcę taka być, ale.. Ale jestem jedynie zranioną istotą, a zranione istoty nie są wesołe. Głupcem był ten, kto powiedział, że czas leczy rany. To nieprawda, to tylko zwykła bzdura, jakich wiele. Czas jedynie pomaga o nich zapomnieć. A ja je wciąż pamiętam, wciąż je czuję. One nadal krwawią.
- Wszystko okay? – pyta mnie szeptem Severin. Kiwam twierdząco głową. Wszystko jest dobrze, wszystko mam pod kontrolą.
Ale go nie ma.
Po śniadaniu zaczepia mnie Pascal. Jest skrępowany i speszony. Jego policzki rumienią się, przybierając głęboki odcień czerwieni, podobny do koloru nosa.
- Sorry za to wczoraj. No wiesz, za tą Rudą Wiewióreczkę.
- Pamiętasz to?
- Hedwig mi powiedziała.
- Aha.
Bodmer cicho chrząka. Przypomina mi małego, zagubiona chłopca, który potrzebuje by ktoś wziął go za rękę i zaprowadził do domu.
Ale tą osobą nie mogę być ja.
- Może miałabyś potem ochotę na spacer? Pod wieczór gdzieś? Moglibyśmy trochę pogadać.
Zaskoczona patrzę się w jego pełne nadziei, brązowe oczy. Nie potrafię zniszczyć tej jego nadziei, bo wiem z doświadczenia jak to bardzo bali. Nie chcę go krzywdzić, zadawać niepotrzebnych ciosów.
Ale czasem trzeba.
Ojej.
W roztargnieniu kiwam głową.
- Czemu nie? – Posyłam mu sztuczny uśmiech. Gram, znowu gram. Uśmiecham się mimo szklanych odłamków w sercu, udaję że wszystko jest okay, gdy grunt pod nogami coraz bardziej mi się osuwa. Jestem w tym dobra, czegoś mnie to cholerne życie nauczyło.
A Pascal promienieje. I to uderza we mnie tak mocno, ze na chwilę tracę mentalną równowagę. Nie chcę zabić jego uśmiechu, nie chcę go zranić.
A muszę. Póki nie jest za późno, póki jest jeszcze czas.
***
W barze jest głośno i duszno. Siedzę sama przy stoliku pod oknem i powoli sączę swoją mrożoną kawę. Spacer z Pascalem zbliża się wielkimi krokami i wiem, ze powinnam już wrócić do ośrodka, ale cos trzyma mnie w miejscu. Nie mam ochoty być sam na sam z Bodmerem, irracjonalnie boję się tego. Widzę jak skoczek na mnie patrzy i wcale mi się to nie podoba.
Ale to nie Pascal zaprząta moją głowę…
Jednym głupim, nieświadomym ‘tęskniłam’ jeszcze bardziej oddaliłam od siebie Richarda, przepaść między nami się rozszerzyła. Teraz nie potrafię go dosięgnąć, jest za daleko.
Prościej by było, gdyby on sam zechciał ze mną szczerze porozmawiać. Ale nie chce, woli chować się po kątach, udawać, że nic nas nie łączy, że nie ma w głowie żadnych wspomnień, żadnych iskierek. Już nie jesteśmy przyjaciółmi, czasy, kiedy mogliśmy ze sobą swobodnie rozmawiać o wszystkim już dawno minęły. Najgorsze jest to, że nie wiem jak sprawić, by wróciły. A przecież po to tu przyjechałam.
Wszystko poszło na marne, Richard nie chce bym była cząstką jego teraźniejszości. Mój pomysł, zamiar umarł w zarodku. Czego ja  w ogóle oczekiwałam? Że rzuci mi się w ramiona i zacznie gorąco przepraszać? To takie w nie jego stylu.
Jedna malutka łza spływa po moim policzku. Rozpadająca się nadzieja trzęsie moim światem, narusza jego fundamenty. Kolejne rozczarowanie, a boli jak za pierwszym razem. I myśl, że nie mam już czego tu szukać. Czas wracać do domu i zostawić tą historię bez zakończenia. Może czas sam dopisze do niej swój epilog?
Odstawiam pustą szklankę na bok i biorę swoją torebkę. Droga do ośrodka wydaje mi się za krótka. Olbrzymi budynek już wyłania się za wiekowych drzew. Myśli plączą się  mojej głowie, zamieć i czarne chmury niszczą moją psychikę.
Nie chcę jeszcze wyjeżdżać… Chcę zakochiwać się w morzu każdego dnia…
Na korytarzu natykam się na Pascala. Duszę w sobie przekleństwo i posyłam mu ciepły uśmiech. Chłopak rumieni się lekko.
- To co? Idziemy? – pyta szeptem, jakby zawstydzony.
Z przesadnym zaangażowaniem kiwam głową.
- Jasne. Pójdę tylko po bluzę. Chłodno się robi.
W pokoju jest tylko Hedwig; dziewczyna grzebie coś w swoim laptopie. Oddycham głęboko i wyciągam z szafy swoją znoszoną, czarną bluzę. Chyba sam sobie jeszcze kilka dni…
- Gdzie idziesz? – Hedwig odrywa wzrok od migoczącego ekranu i patrzy na mnie pytająco.
Wciągam na siebie bluzę bez zamka.
- Na spacer.
Może do Freitaga coś dotrze?
Nadzieja umiera ostatnia.
Nadzieja matką głupich.
Poczucie, że nadziei już nie ma rozrywa człowieka od środka i piekielnie boli. Czy chcę aż tyle ryzykować?
No cóż, gdy tu jechałam miałam świadomość, że nie będzie łatwo i bezboleśnie.
- Sama?
- Nie – poprawiam kaptur i przeczesuję grzebieniem rude włosy. Dam jeszcze szansę sobie, Freitagowi i morzu.
Zaintrygowana Meierówna zamyka laptopa i siada po turecku, nie spuszczając ze mnie czujnego wzroku.
- Oou, czyżbyś poznała kogoś interesującego?
- Bynajmniej. Idę z Pascalem.
Z Hedi jakby powietrze uszło. Dziewczyna krzywi się lekko, po czym sięga po kit-kata. Częstuje również i mnie, ale ja nie mam ochoty na słodycze. W moim żołądku jakby zaległ kamień.
- Randka? – Hedi podnosi pytająco jedna brew.
Wystawiam jej język.
- To nie randka.
- Randka.
- To. Nie. Randka.
- Bzdura, randka. On leci na ciebie jak deszcz na Afrykańczyków podczas pory deszczowej.
- Uh, nienawidzę cię, serio.
- Ale wiesz, że to prawda.
Posyłam jej zbolałe spojrzenie, po czym wychodzę z pokoju. Pascal już na mnie czeka, oparty o ścianę. Na mój widok rozpromienia się, a ja zauważam, że dość obficie potraktował swoje włosy żelem, uzyskując coś na wzór marnej imitacji fryzury Ronalda. Jęczę w duchu. To nie może być udany spacer, nie z mojej strony.
Czasami żałuję, że nie mam dość serca, by komuś odmówić.
Razem wychodzimy z ośrodka i kierujemy się na plażę. Wsadzam dłonie głęboko w kieszenie i przygarbiam się. Słońce powoli chowa się za horyzont, barwiąc morze na żółto, pomarańczowo i czerwono. Kilka mew skrzeczy nam nad głowami. Wszędzie dookoła zakochane pary. Mam ochotę się zabić. Nie przyjechałam tutaj, żeby romansować. Chcę tylko odzyskać swojego przyjaciela, nic więcej.
Rozmowa nam się nie klei. Chłopak opowiada trochę o skokach i swojej rodzinie, ciągle się przy tym rumieniąc i jąkając; fryzura a’la Ronaldo nie dodaje mu ani pewności siebie ani lekkiej arogancji.
- Jest… romantycznie. – Podsumowuje Bodmer, patrząc się na mnie z nadzieją.
Odwracam wzrok i obserwuję jak fale rozbijają się o pobliskie skały.
- Taa.
Między nami zalega cisza, tylko morze cichutko śpiewa swoją pieśń. Nie czuję się dobrze w towarzystwie Pascala, bo wiem, że on oczekuje trochę więcej zainteresowania z mojej strony. A ja, poza uśmiechem, nie umiem dać mu niczego więcej. Zresztą nie chcę wplątywać się  kolejny bezsensowny związek. Na chwilę obecną facetów mam po dziurki w nosie.
Freitaga rozpieprzył moje życie uczuciowe, chociaż nawet nigdy nie byłam w nim zakochana. Zawsze traktowałam go jak brata. Jednakże jego odejście sprawiło, że coś we mnie pękło. I że przestałam ufać ludziom.
- Cieszę się, że zgodziłaś się na ten spacer – głos Bodmera jest niczym człowiek stąpający po kruchym lodzie, uważający na każdy swój krok. Chłopak dokładnie obiera słowa, stara się wypaść jak najlepiej. Miło. Ale to stawia mnie w coraz trudniejszej sytuacji.
- Lubię spacery – wzruszam obojętnie ramionami. – Pomagają mi poukładać myśli.
- Dzisiaj też?
Wstrzymuję oddech. Panika, atak paniki.
- Troszkę – wyznaję po chwili i wbijam wzrok w rozbrykane morze. Jest tu pięknie. Aż trudno uwierzyć, że wokół tego krajobrazu życie uskutecznia swoje krwawe scenariusze.
- Wracamy? – Proponuję cicho, chcąc jak najszybciej zakończyć ten wieczór. Nie mogę dać Pascalowi złudnej nadziei. Lepiej rozwalić coś, co dopiero kiełkuje niż coś, co już dobrze się zakorzeniło.
Bodmer nieumiejętnie kryje rozczarowanie.
- Skoro chcesz…
- chcę.
W milczeniu wracamy do ośrodka. Blondyn z jednej strony jest przygaszony i zamyślony, ale z drugiej bije od niego jakąś wątła iskierka nadziei. Niedobrze. Trzeba będzie dalej gnać w tę grę, dalej ranić go świadomie i nieświadomie.
Dlaczego jego nadzieja jest taka mocna?
I dlaczego moja nadzieja bawi się mną jak szmacianą laką?
Nie przytulam Pascala ani nie całuję go w policzek na pożegnanie, choć wiem, że on tego chce. Jego spojrzenie jest nadzwyczaj wymowne. Po prostu mówię mu dobranoc.
I cieszę się, ze ten dzień dobiegł do końca.
________________________________________

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz