Nie ma go.
Brutalna
myśl rozrywa moje serce, gdy tylko wchodzę na stołówkę. Niepewnie podchodzę do
stolika i siadam na krześle obok Severina. Wciąż mam nadzieję, wciąż liczę, że
jednak przyjdzie. Ale go nie ma. Myśl ta atakuje mnie przez całe śniadanie.
Boli. Bardzo. Jakaś zasklepiona rana odtworzyła się i krwawi.
- Wooody!
– Pascal z jękiem opada na krzesło. Jego przekrwione oczy szukają czegoś
zdatnego do picia. W końcu chłopak łapie filiżankę z kawą i duszkiem ją
opróżnia. Freund protestuje, ale Bodo go nie słucha.
- Czy ja
nigdy nie mogę dokończyć swojej kawy? – Mruczy pod nosem Sev.
- Więcej
nie piję. – Oświadcza twardo Bodmer. – Żadnego alkoholu. Nie mehr.
- Po
imprezie urodzinowej Mechlera też tak mówiłeś. – wytyka mu wesoło Andreas.
Wszyscy
się śmieją. Są radośni, pełni energii i nadziei. Nie pasuję do nich, do ich
światów. Mentalnie stoję na uboczu i tylko im się przyglądam. Nie śmieję się.
Moje usta zapomniały jak to się robi. Zazdroszczę im. Też chcę taka być, ale..
Ale jestem jedynie zranioną istotą, a zranione istoty nie są wesołe. Głupcem
był ten, kto powiedział, że czas leczy rany. To nieprawda, to tylko zwykła
bzdura, jakich wiele. Czas jedynie pomaga o nich zapomnieć. A ja je wciąż
pamiętam, wciąż je czuję. One nadal krwawią.
-
Wszystko okay? – pyta mnie szeptem Severin. Kiwam twierdząco głową. Wszystko jest dobrze, wszystko mam pod
kontrolą.
Ale go nie ma.
Po
śniadaniu zaczepia mnie Pascal. Jest skrępowany i speszony. Jego policzki
rumienią się, przybierając głęboki odcień czerwieni, podobny do koloru nosa.
- Sorry
za to wczoraj. No wiesz, za tą Rudą Wiewióreczkę.
-
Pamiętasz to?
- Hedwig
mi powiedziała.
- Aha.
Bodmer
cicho chrząka. Przypomina mi małego, zagubiona chłopca, który potrzebuje by
ktoś wziął go za rękę i zaprowadził do domu.
Ale tą
osobą nie mogę być ja.
- Może miałabyś
potem ochotę na spacer? Pod wieczór gdzieś? Moglibyśmy trochę pogadać.
Zaskoczona
patrzę się w jego pełne nadziei, brązowe oczy. Nie potrafię zniszczyć tej jego
nadziei, bo wiem z doświadczenia jak to bardzo bali. Nie chcę go krzywdzić,
zadawać niepotrzebnych ciosów.
Ale
czasem trzeba.
Ojej.
W
roztargnieniu kiwam głową.
- Czemu
nie? – Posyłam mu sztuczny uśmiech. Gram, znowu gram. Uśmiecham się mimo
szklanych odłamków w sercu, udaję że wszystko jest okay, gdy grunt pod nogami
coraz bardziej mi się osuwa. Jestem w tym dobra, czegoś mnie to cholerne życie
nauczyło.
A Pascal
promienieje. I to uderza we mnie tak mocno, ze na chwilę tracę mentalną
równowagę. Nie chcę zabić jego uśmiechu, nie chcę go zranić.
A muszę.
Póki nie jest za późno, póki jest jeszcze czas.
***
W barze
jest głośno i duszno. Siedzę sama przy stoliku pod oknem i powoli sączę swoją
mrożoną kawę. Spacer z Pascalem zbliża się wielkimi krokami i wiem, ze powinnam
już wrócić do ośrodka, ale cos trzyma mnie w miejscu. Nie mam ochoty być sam na
sam z Bodmerem, irracjonalnie boję się tego. Widzę jak skoczek na mnie patrzy i
wcale mi się to nie podoba.
Ale to
nie Pascal zaprząta moją głowę…
Jednym
głupim, nieświadomym ‘tęskniłam’ jeszcze bardziej oddaliłam od siebie Richarda,
przepaść między nami się rozszerzyła. Teraz nie potrafię go dosięgnąć, jest za
daleko.
Prościej
by było, gdyby on sam zechciał ze mną szczerze porozmawiać. Ale nie chce, woli
chować się po kątach, udawać, że nic nas nie łączy, że nie ma w głowie żadnych
wspomnień, żadnych iskierek. Już nie jesteśmy przyjaciółmi, czasy, kiedy
mogliśmy ze sobą swobodnie rozmawiać o wszystkim już dawno minęły. Najgorsze
jest to, że nie wiem jak sprawić, by wróciły. A przecież po to tu przyjechałam.
Wszystko
poszło na marne, Richard nie chce bym była cząstką jego teraźniejszości. Mój
pomysł, zamiar umarł w zarodku. Czego ja
w ogóle oczekiwałam? Że rzuci mi się w ramiona i zacznie gorąco
przepraszać? To takie w nie jego stylu.
Jedna
malutka łza spływa po moim policzku. Rozpadająca się nadzieja trzęsie moim
światem, narusza jego fundamenty. Kolejne rozczarowanie, a boli jak za
pierwszym razem. I myśl, że nie mam już czego tu szukać. Czas wracać do domu i
zostawić tą historię bez zakończenia. Może czas sam dopisze do niej swój
epilog?
Odstawiam
pustą szklankę na bok i biorę swoją torebkę. Droga do ośrodka wydaje mi się za
krótka. Olbrzymi budynek już wyłania się za wiekowych drzew. Myśli plączą
się mojej głowie, zamieć i czarne chmury
niszczą moją psychikę.
Nie chcę jeszcze wyjeżdżać… Chcę
zakochiwać się w morzu każdego dnia…
Na
korytarzu natykam się na Pascala. Duszę w sobie przekleństwo i posyłam mu
ciepły uśmiech. Chłopak rumieni się lekko.
- To co?
Idziemy? – pyta szeptem, jakby zawstydzony.
Z
przesadnym zaangażowaniem kiwam głową.
- Jasne.
Pójdę tylko po bluzę. Chłodno się robi.
W pokoju
jest tylko Hedwig; dziewczyna grzebie coś w swoim laptopie. Oddycham głęboko i
wyciągam z szafy swoją znoszoną, czarną bluzę. Chyba sam sobie jeszcze kilka dni…
- Gdzie
idziesz? – Hedwig odrywa wzrok od migoczącego ekranu i patrzy na mnie pytająco.
Wciągam
na siebie bluzę bez zamka.
- Na
spacer.
Może do Freitaga coś dotrze?
Nadzieja
umiera ostatnia.
Nadzieja
matką głupich.
Poczucie,
że nadziei już nie ma rozrywa człowieka od środka i piekielnie boli. Czy chcę
aż tyle ryzykować?
No cóż,
gdy tu jechałam miałam świadomość, że nie będzie łatwo i bezboleśnie.
- Sama?
- Nie –
poprawiam kaptur i przeczesuję grzebieniem rude włosy. Dam jeszcze szansę
sobie, Freitagowi i morzu.
Zaintrygowana
Meierówna zamyka laptopa i siada po turecku, nie spuszczając ze mnie czujnego
wzroku.
- Oou,
czyżbyś poznała kogoś interesującego?
-
Bynajmniej. Idę z Pascalem.
Z Hedi
jakby powietrze uszło. Dziewczyna krzywi się lekko, po czym sięga po kit-kata.
Częstuje również i mnie, ale ja nie mam ochoty na słodycze. W moim żołądku
jakby zaległ kamień.
- Randka?
– Hedi podnosi pytająco jedna brew.
Wystawiam
jej język.
- To nie
randka.
- Randka.
- To.
Nie. Randka.
- Bzdura,
randka. On leci na ciebie jak deszcz na Afrykańczyków podczas pory deszczowej.
- Uh,
nienawidzę cię, serio.
- Ale
wiesz, że to prawda.
Posyłam
jej zbolałe spojrzenie, po czym wychodzę z pokoju. Pascal już na mnie czeka,
oparty o ścianę. Na mój widok rozpromienia się, a ja zauważam, że dość obficie
potraktował swoje włosy żelem, uzyskując coś na wzór marnej imitacji fryzury
Ronalda. Jęczę w duchu. To nie może być udany spacer, nie z mojej strony.
Czasami
żałuję, że nie mam dość serca, by komuś odmówić.
Razem
wychodzimy z ośrodka i kierujemy się na plażę. Wsadzam dłonie głęboko w kieszenie
i przygarbiam się. Słońce powoli chowa się za horyzont, barwiąc morze na żółto,
pomarańczowo i czerwono. Kilka mew skrzeczy nam nad głowami. Wszędzie dookoła
zakochane pary. Mam ochotę się zabić. Nie przyjechałam tutaj, żeby romansować.
Chcę tylko odzyskać swojego przyjaciela, nic więcej.
Rozmowa
nam się nie klei. Chłopak opowiada trochę o skokach i swojej rodzinie, ciągle
się przy tym rumieniąc i jąkając; fryzura a’la Ronaldo nie dodaje mu ani
pewności siebie ani lekkiej arogancji.
- Jest…
romantycznie. – Podsumowuje Bodmer, patrząc się na mnie z nadzieją.
Odwracam
wzrok i obserwuję jak fale rozbijają się o pobliskie skały.
- Taa.
Między
nami zalega cisza, tylko morze cichutko śpiewa swoją pieśń. Nie czuję się
dobrze w towarzystwie Pascala, bo wiem, że on oczekuje trochę więcej
zainteresowania z mojej strony. A ja, poza uśmiechem, nie umiem dać mu niczego
więcej. Zresztą nie chcę wplątywać się
kolejny bezsensowny związek. Na chwilę obecną facetów mam po dziurki w nosie.
Freitaga
rozpieprzył moje życie uczuciowe, chociaż nawet nigdy nie byłam w nim
zakochana. Zawsze traktowałam go jak brata. Jednakże jego odejście sprawiło, że coś we mnie pękło. I że przestałam ufać
ludziom.
- Cieszę
się, że zgodziłaś się na ten spacer – głos Bodmera jest niczym człowiek stąpający
po kruchym lodzie, uważający na każdy swój krok. Chłopak dokładnie obiera
słowa, stara się wypaść jak najlepiej. Miło. Ale to stawia mnie w coraz
trudniejszej sytuacji.
- Lubię
spacery – wzruszam obojętnie ramionami. – Pomagają mi poukładać myśli.
- Dzisiaj
też?
Wstrzymuję
oddech. Panika, atak paniki.
- Troszkę
– wyznaję po chwili i wbijam wzrok w rozbrykane morze. Jest tu pięknie. Aż
trudno uwierzyć, że wokół tego krajobrazu życie uskutecznia swoje krwawe
scenariusze.
-
Wracamy? – Proponuję cicho, chcąc jak najszybciej zakończyć ten wieczór. Nie
mogę dać Pascalowi złudnej nadziei. Lepiej rozwalić coś, co dopiero kiełkuje
niż coś, co już dobrze się zakorzeniło.
Bodmer
nieumiejętnie kryje rozczarowanie.
- Skoro
chcesz…
- chcę.
W
milczeniu wracamy do ośrodka. Blondyn z jednej strony jest przygaszony i
zamyślony, ale z drugiej bije od niego jakąś wątła iskierka nadziei. Niedobrze.
Trzeba będzie dalej gnać w tę grę, dalej ranić go świadomie i nieświadomie.
Dlaczego
jego nadzieja jest taka mocna?
I dlaczego
moja nadzieja bawi się mną jak szmacianą laką?
Nie
przytulam Pascala ani nie całuję go w policzek na pożegnanie, choć wiem, że on
tego chce. Jego spojrzenie jest nadzwyczaj wymowne. Po prostu mówię mu dobranoc.
I cieszę
się, ze ten dzień dobiegł do końca.
________________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz